Lecz pieśń Orpheusa nie przemija. Może jedynie umknąć naszej uwadze, przezorności i pamiętaniu o kresie. Co z tego? Rzeki czekają, ich wartki nurt, który rwie i przecina naszą drogę. Te rzeki musiał przejść Orpheus. I uczynił to lekką stopą. Nawet drzewa tańczyły przy jego pieśni. Gdyby tak każdy z ludzi mógł iść... to marzenie o innej doskonałości - nieboskiej doskonałości.
Jeszcze przejawia się ludzka doskonałość, która wyraża równowagę mroku i światła i dla każdej osoby inaczej realizuje harmonię. Lecz nieliczni chcą pójść śladami Orpheusa. Nie dlatego, że uwiodła ich pieśń. Idą nad krawędzie mroku i światła, bo uwierzyli, iż można wyzwolić się z potwornego kręgu... No cóż, jaki to krąg lub jakie kręgi trzeba pozostawić za sobą, by wyzwolić się?
Chodzę, drogi Leszku, po jesiennej Warszawie. Oczywiście, byłoby dobrze wspólnie przejść tę drogę, w trakcie spaceru porozmawiać istotnie - a potem wieczory spędzać w winiarni, piwiarni lub teatrze. Teatr - choćby po to, by pierwszą fikcję zakryć drugą. Chodzę po jesiennej Warszawie i liści jest coraz mniej. Światło przyblakło. Odór gęstnieje. Rozsuwam jesienną zasłonę, nie ma jeszcze świetlistego śladu stopy. Trzeba chwilę, ale tylko chwilę poczekać.
Przyglądam się współczesnej psyche, która ekspanduje tu i tam. Jakby nieustanne wybuchy Wezuwiusza. Gdzie więc, drogi Leszku, przejawią się Pompeje i Herculanum? Moim zdaniem w tym tkwi współczesny problem - czy też to wrażenie, efekt jesiennej depresji, spacery po Bielanach i Żoliborzu. Węch artysty podpowiada mi, że będzie źle... Ale ludzie w większości śpią. Coś tam "pichcą" i gotują na iskrze, nie mogąc rozdmuchać płomienia. Nakładają się na siebie warstwy, kręgi i poziomy rozwydrzonej psyche - która w zasadzie jest święta, a zarazem arcy-grzeszna, bo tka ułudę. Straszliwe czeka ją potępienie a jednocześnie święte wywyższenie w krainie luster.
Pieśń Orpheusa nie przemija. Jest drogowskazem.